Na pl. W. Sikorskiego obok ul. Garncarskiej znajduję śmieszny napis na budynku: Bar „Pod Kopytkiem”. Tyle razy latami tędy przechodziłam, a baru nie widziałam, podobno był tylko dla wtajemniczonych, stąd nie miał szyldu. Wchodzimy z Marysią na półpiętro na kawę. Witają nas odrapane drzwi, dlatego otwieram niepewnie. Patrzę i oczom nie wierzę: palmiarnia? Ależ te palmy duże, pod sam sufit, wszędzie mnóstwo doniczek, a w nich rozmaite kwiaty. Ciekawe, czy ktoś spróbował policzyć te doniczki. Może ze sto? Może dwieście, ale przez to ciasno, niestety.
Siadamy, nad głową liść, obok kredens z poprzedniej epoki, a na górze w klatce dwie żółte i jedna popielata – tak, tak, usiadłyśmy pod papugami. Dalej widzimy podróżne walizki, a na nich umieszczono klatkę z małymi ptaszkami, które usiłują wydziobać z kłosa ziarenko, co okazuje się nieproste, ponieważ kłos wypada z dziobka i tak nie tylko ptaki, lecz i my miałyśmy zajęcie pełne spostrzeżeń w czasie obserwacji.
Obok na fotelu podusie, a dalej regał z książkami, więc sięgam po jedną, gdyż przy ćwierkaniu czyta się trochę inaczej, z rozbawieniem i zaciekawieniem. Rozglądam się wokół, patrzę na liście sięgające pod sufit, w tle gdzieś słychać muzykę, pod ścianami stoją meble z ub. wieku, znaczy z duszą, które niejedno widziały, a wokół mnóstwo bibelotów, w tym dawna maszyna do pisania, walizki, kryształy, książki, druki, rysunki. Jak u babci.
To naprawdę jest bar? Zamawiamy kawę (od 6 -8 zł) i na próbę każda po jednym placku ziemniaczanym. Okazało się, że on pod palmą lepiej smakuje, a także jakby mocniej chrupał wśród tych ptasich ćwierkań. Na ścianach obrazy, w tym „Poczet królów polskich”, stąd smażony kartofel wyraźnie zyskał na dostojeństwie. Tu suschi ani chińszczyzny nie znajdziesz, bowiem króluje rosół, żurek, filety, schabowe, gulasz, także pierogi, znaczy smacznie i domowo. I – wbrew pozorom – w pomieszczeniu pełno młodych ludzi, którzy w tym klimacie z poprzedniej epoki widocznie czują się dobrze.